29.12.09

Obraz czegoś


Historia stara jak świat: dwa zwalczające się rody, a rozwiązaniem sporu jest miłość. Druga historia to ta, "kiedy ktoś siedzi na czymś co chcesz mieć, więc tego kogoś unicestwiasz". W tym momencie maniacy kina tzw. "ambitnego" prychają z pogardą i nie przestępują progu multipleksu opluwając z daleka plakat filmu "Avatar".

Wiemy doskonale, że to co stare zazwyczaj jest prawdziwe, wieczne, istnieje nie bez powodu. Prosty scenariusz "Avatara" nie jest jednak punktem wyjścia dla filmu. Scenariusz możemy zgadnąć już po kilku minutach, dzięki czemu film okrzyknięto "przewidywalnym". Co zatem przykuło mój wzrok do ekranu na bite 3 godziny?

W "kinie dla mas" uwielbiam wyszukiwać smaczki, elementy, drobnostki, które tworzą "to coś". Oczywiście nie wszędzie da się je znaleźć, bo niektóre filmy po prostu są złe, na szczęście jednak "Avatar" się do nich nie zalicza. Język ludu Pandory, ciekawie skonstruowana fauna i flora niezwykłej planety (brawa dla państwa od animacji cyfrowej) oraz sam wygląd dziwnego ludu, to jedno. Zresztą nie każdy może czuć się zaspokojony faktem kolejnej próby powiększenia roślin i skonstruowania zwierząt na bazie tych, z którymi mamy do czynienia na codzień. Jeżeli także pomysł "życiowej sieci", jaką jest Pandora, wzbudził (lub wzbudzi) wasz kpiący uśmiech - przenieście swój wzrok na elementy czysto techniczne.

Przez cały czas trwania filmu, byłam przekonana że w rolę pięknej przedstawicielki ludu Na'vi, Neytiri, wcieliła się Penelope Cruz. Specyficzny akcent i ekspresja wyrażania się, rozdzierający krzyk rozpaczy... to zdecydowanie pasowało do pełnej temperamentu Penelopy. Ku mojemu zdziwieniu (i radości, bo cieszą mnie odkrycia dobrych aktorów) okazało się, że Neytiri to Zoe Saladana, która jak dla mnie - stworzyła ród Na'vi. Ona, jako przewodniczka i nauczycielka, przybliża nam nie tylko zwyczaje i życie swojej rasy, ale także niezwykłą więź emocjonalną, jaką Na'vi mają z otaczających ich światem.

Wyraz całego filmu był dla mnie aż nazbyt jaskrawo bolesny i tak samo, jak przy "Pocahontas" (sic!) trzepała mną zimna furia, jak bardzo jest prawdziwy. Problemem jest negacja innego. Bez względu na to, czy to inne wyznanie czy kolor skóry, inne przekonania czy upodobania, czy w końcu inna rasa i inny sposób egzystencji - jesteśmy narażeni na bezsensowną przemoc, bo bez próby zrozumienia - negujemy i unicestwiamy.

Proste aż banalne. Ale "Avatar" warto przeżyć. Bo "Avatar" rzeczywiście wywozi nas na Pandorę.

24.11.09

Kiedy życiem rządzi konsumpcjonizm

Będzie krótko. Już są święta.

To nie zapowiedź, to nie pomyłka. Wszędzie choinki, światełka, gdzieniegdzie nieśmiało zapuszczane są świąteczne płyty, na ulicach odrażające mikołajki migoczące oczami i butami sprzedawane przez biedotę, w sklepach kreacje sprzedawane przez projektantów. Hasło "idealne na prezent" zaczyna już teraz być nie do zniesienia i aż strach pomyśleć, jak firmy poradzą sobie z uruchomieniem świątecznych promocji w trzecim tygodniu listopada.

Czy naprawdę musimy "świętować" przez prawie 2 miesiące, bo centra handlowe tak sobie życzą?

14.11.09

Ja w twoim wieku...

Jako młode dziecię uczestniczyłam dzień w dzień, a nawet 2 - 4 razy dziennie, w pewnym rytuale, który nazwać możemy Obrzędem Podróży. Podróżowanie na trasie dom - szkoła zabierały mi dziennie 2 - 4 godzin, więc i jakieś obrzędy musiały tu zachodzić. Obrzęd był prosty: do środków komunikacji wchodziłam z Mamą, je się trzymałam, jej szukałam miejsca siedzącego, jej siadałam na kolanach lub grzecznie stałam obok. Dziecko w autobusie to tylko kłopot, więc starałam się być kłopotem jak najmniejszym.

Sytuacje, w których miałam prawo osobiście usadowić moją młodą osobę na zaszczytnym krzesełku tramwajowym lub autobusowym zdarzały się niezwykle rzadko i zazwyczaj w późnych godzinach wieczornych. A i tak właściwie z nich nie korzystałam, wiedząc doskonale, że niedługo na horyzoncie pojawi się starsza pani lub pan, matka z niemowlęciem, lub osobnik z białą laską, którzy to przedstawiciele wyjątkowej grupy społecznej potrzebują tego świętego krzesełka dużo bardziej niż ja.

Ta sama Mama, która trzymała mnie mocno za rękę, stawiała mój tornister na podłodze, żebym kogoś nie szturchnęła i która brała mnie na kolana, żeby jak najmniej miejsca w tłumie podróżujących zajmować, ta sama ona patrzyła na mnie krzywo, kiedy już jako dziecię większe, nastoletnie, siadające w tramwaju, ociągałam się przed ustępowaniem zdobycznego krzesełka. Ta sama też ona twierdzi, że "żadne wychowanie - tylko geny!". W takim wypadku nie powinnam podróżować w ogóle.

Wczoraj usiłowałam przechytrzyć moje wychowanie i wtłoczone do głowy poczucie winy z racji tego, że podróżuję na siedząco. Widząc wsiadającego do tramwaju starszego mężczyznę z niepełnosprawnym podopiecznym tłumaczyłam sobie, że nie mam jak wstać (obok mnie miejsce zajmował utuczony bachor), że jest dużo młodzieży, że nie muszę zawsze ja dbać o Starszyznę naszego Miasta. Życie okazało się okrutne i absurdalne. Po trzech przystankach szarpaniny starszy jegomość poprosił o powstanie starszą panią, która zajmowała miejsce oznaczone czerwonym krzyżykiem.

Nie wytrzymałam. Palnęłam w łeb tłuściocha, wyrzuciłam go z miejsca i zwo9lniłam tym sposobem 2 miejsca dla Starszyzny. Trzy dziewczyny w wieku lat 12 popatrzyły na mnie jak na UFO, a ja cały czas się zastanawiam: kiedy zaczęliśmy tak po prostu akceptować bezczelność i muzę z komórek na full?

30.10.09

Requiem.

Problem z Naszą Filharmonią polega na tym, że znajduje się w Naszym Mieście. Lizidupstwo i kumoterstwo uczyniły straszne spustoszenie w głowach i umiejętnościach Naszych Muzyków, przez co nawet najlepsi dyrygenci, jakoś nie potrafią się z nimi dogadać. Dziś popis był kompletny, bo nie dość, że standardowe znużenie na twarzach, to jeszcze problemy rytmiczne i intonacyjne, które jakby wykształconym muzykom zdarzać się nie powinny.

"Requiem" A.L. Webbera nie jest utworem łatwym i nie jest utworem typowym. Autor doskonałej muzyki do "Jesus Christ Super Star" i wielu innych kultowych już musicali, porwał się na formę nie dość, że klasyczną, to jeszcze sakralną. I moim zdaniem niedobrze zrobił, bo geniusz musicalowy nie przystaje do geniuszu muzyki estradowej, a kościelnej zwłaszcza. "Requiem" jest dość krótkie, ale za to naładowane pomysłami, strzępkami motywów, brzmień, rytmów, które rozwijane w soundtracku nabierają formy i kształtu, tworzą konkretny przekaz, tutaj składają się na wielobarwny chaos w odcieniach "ratuj się kto może". Podeszłam do kompozycji już po raz kolejny, z wiedzą i lepszym nastawieniem, ale i tym razem nie urzekło ani osławione "Luceat aeternam", ani broadweyowskie "Hosanna". Nie musiało, Webber i tak za swoją Mszę Żałobną otrzymał stosowne wyróżnienia i bez względu na moje poglądy, uważany jest za jednego z najwybitniejszych kompozytorów współczesnych.

Liczę jednak na to, że moje zdanie kiedyś będzie się liczyć, w kwestii oceny muzyków Filharmonii związanej z Moim Miastem. A zdanie mam z koncertu na koncert gorsze. Już w trakcie strojenia orkiestry wiedziałam, że będzie źle, ponieważ oboista z kretesem olał kwestię intonacji - nastroił pierwszy flet po czym wziął się za czyszczenie instrumentu. Reszta dostroiła się zapewne do jego humoru. A w trakcie? Grzmiało, wiało i ryczało, ślizgało się i przelewało i nikt chyba nie wiedział jak do "Requiem" podejść, nie wiedział tego nawet miotający się, jak w konwulsjach Dyrygent (Włoch notabene). Wspomniana już "Hosanna", napisana w konwencji i stylistyce przeboju musicalowego, chwytająca swoim tanecznym rytmem, bogatymi chórami, zdawała się kuleć i spadać po oblodzonej drabinie. Sytuacji nie uratował telefon komórkowy, który wkrótce po zakończeniu części (czyli w trakcie około minutowej przerwy przed następną częścią, czasie w którym wszyscy muzycy wyczyścili nosy, obgadali znajomych i znaleźli nuty do dalszej pracy) rozdzwonił się na dobre. Europejskie Miasto Kultury!

Nie wiem, jak delikatnie opisać partie wokalne, żeby nikogo zanadto nie urazić. Z uwagi, na uwielbienie, jaką - zapewne przygłucha - publiczność obdarzyła Sopranistkę i Chłopięcy Sopran, nie podam nazwisk nieszczęśników. Chłopięcy Sopran ściągnięty został z Wielkiej Brytanii, co jakby nie zaplusowało w żadnym aspekcie. Sopran był nasz rodowy. I był to sopran, jak z głupich dowcipów - rozwrzeszczany, rozedrgany, rozhisteryzowany. W połączeniu z Sopranem Chłopięcym zabrzmiał upiornie. Sopran, który ponoć święci triumfy w warszawskim Teatrze Wielkim. Może to kolejny problem z "Requiem" Webbera, może artyści usiłowali dopasować poziom niesmaku do kiepskości dzieła?

Ale jak wiemy koncerty nieudane się zdarzają, artyści się czasami zgrać nie mogą, bywają złe dni i zła akustyka, lekka niestrawność, albo problemy osobiste. Wykonawstwo muzyki, zwłaszcza klasycznej, zwłaszcza sakralnej, to sprawa trudna i wymagająca osobistych przeżyć, aby dziełu nadać odpowiedni kształt. Czasami po prostu nie wychodzi. Tylko, że problemem nie było to, że nie wyszło. Tylko to, że zostało to przyjęte 20 minutową owacją na stojąco.

28.10.09

O sprawach oczywistych

Istnieją sprawy i sytuacje, które zdają się być oczywiste. Ludzie, którzy byli i zawsze będą, miejsca, które nigdy się nie zmienią, wartości, które zawsze będą najważniejsze. I chociaż tak naprawdę przecież nic nie jest trwałe, to wciąż i uparcie wierzymy, że jest.

This is it. Na film szłam z pewną dozą niepewności, obawami i dziecięcym wręcz podnieceniem. Bo nie dość, że to ON, nie dość że JEGO muzyka, to jeszcze materiał zza kulis, to czego się nie ogląda, to co pozostaje tajemnicą. Ostatnio zresztą wiele tajemnic zostało wyciągniętych na światło dzienne, magia nieco prysła, Bóg zszedł na ziemię. Niestety lub stety.

Dyskusje o tym, czy się powinno, czy by chciał czy nie, czy to nie jest wtargniecie w przestrzeń wybitnie prywatną... To są trudne dyskusje. I tak naprawdę żadna odpowiedź nie jest chyba satysfakcjonująca i prawdziwa. Któż z nas nie chciałby choć na chwilę zajrzeć w domowe pielesze swojego idola? I któż nie chciałby tego idola z czcią pożegnać.

Nagrania z prób, ich doskonały montaż i produkcja na miarę perfekcyjnych materiałów z koncertów live, w przypadku osławionego show przygotowywanego przez Michaela Jacksona dla fanów z całego świata, to film który po prostu musiał ujrzeć światło dzienne. To praca, którą wykonywano z myślą o złożeniu jej w ręce słuchaczy. Nad czym się tu zastanawiać?

Koncerty londyńskie byłyby wydarzeniem na skalę... i tu brakuje odpowiedniego porównania. Dziś mogłam się przekonać czym był (jest?) perfekcjonizm Jacksona. Perfekcjonizm, który mądrze i z klasą przekazywał całej ekipie pracującej nad show. Taniec, muzyka, światła, kostiumy, efekty pirotechniczne, audiowizualne, podnośniki, wirujące machiny, ruchoma scena i granice wytrzymałości fizycznej ludzkiego ciała. Wszystko razem połączone energetyzującą muzyką MJ, której nie da się odebrać tytułu Sztandaru Popu.

Jackson jest Królem. I nie chodzi mi tu już o fanatyczne uwielbienie jakim był (i nadal jest) darzony, ale o zachowanie, szacunek i miłość do swoich współpracowników, które ciężko dziś znaleźć na co dzień, a które gołym okiem można na filmie zaobserwować. Sposób w jaki odnosił się do otaczających go artystów i w jaki oni odnosili się do niego, to wszystko, czego nie mogliśmy dotąd zobaczyć, to wszystko o czym dotąd jedynie słyszeliśmy i czytaliśmy - skromność, urok, dziecięce wręcz oddanie - to wszystko stało się żywe na moich oczach.

This is it.

3.10.09

where is my myslef?

Sobotni poranek.

Ja: O, hej, nie wiedziałam, że jesteś w domu.
On: O... hej, ja też nie wiedziałem, że jesteś...

(schodzę na dół)

Ja: Bry.
Głowa Rodziny: O! Ty jesteś w domu?
Ja: No jestem, a ty kiedy wróciłeś? Myślałam, że cię nie ma...
Głowa Rodziny: No wczoraj jakoś, też myślałem, że wyjechałaś.

(wychodzę z pomieszczenia)

Ja: Bry!
Szyja Rodziny: To ty jesteś w domu? A ty nie miałaś gdzieś wyjść?
Ja: Nie, wyjątkowo nie, będę w domu dziś. A ty co tu robisz? Powinno cię nie być chyba?
Szyja Rodziny: No zaraz będę wychodzić chyba, ale nie... zazwyczaj o tej porze jeszcze jestem.

4 osoby, 1 dom, zero kontaktu.

22.8.09

O władzy, co się nie spieszy

Jest godzina 8.15 rano. Po godzinnej podróży z jednego końca Miasta na drugi, w końcu londuję na Rondzie, na którym muszę znaleźć odpowiedni przystanek i czekać na Osobę Podwożącą. Czekając na światłach widzę dwóch znerwicowanych Panów przy dwóch ropirzonych samochodach: ewidentnie Pan skręcający warunkowo w prawo wtrynił się w twarz Pana skręcającego na szybko w lewo i nieszczęście gotowe. Z tego co zauważyłam - dość powszechna przypadłość.

Pan skręcający w lewo jest właścicielem srebrnego samochodziku z gatunku "moja zabaweczka" i przyodziany jest w najdroższy garnitur od Armaniego. Biegając nerwowo, drze się i wkurza, machając najzajebistszą komórką i troskliwie obmacując rozwalone przednie światło.

Pan skręcający w prawo jest właścicielem jakiegoś-czegoś w kolorze black-sabath. Samochód jest superekstraśny, ale wygląd Pana woła o pomstę do nieba oraz wiaderko na wymioty. Wzrost: 150 cm, obwód w pasie: 200 cm, długość podkoszulka polo przepoconego: 20 cm. Spod podkoszulka wystaje włochaty brzuchol, którego czarna dziura pępka nerwowo podskakuje kiedy Pan określa Pana w Garniturze mianem "zajebanego buca".

Przechodzę spokojnie przez światła, bo Osoba Podwożąca ma się pojawić dopiero za 15 min, upał jest potworny, panowie ze stłuczki pocą się i prawie biją. Oceniam szkody i stwierdzam, że fajnie nie jest. Przez cały czas oczekiwania na Osobę Podwożącą obserwowałam powolną agonię wkurwu, który początkowo tak szybko urósł na Rondzie, a teraz - pod wpływem działania upału i czasu - powoli umierał.

Po 2,5 godzinie na Rondzie znalazłam się znowuż, wykonując drogę powrotną do domu. Panowie ze stłuczki siedzieli zrezygnowani na krawężniku, ramię w ramię. Pan w Garniturze rozebrany był do pasa, Pan w Koszulce również. Beznamiętnie gapili się przed siebie, a obok beznamiętnie spisywał zeznania Pan Władza. Wkurw już dawno umarł, umarła nawet potrzeba jazdy do pracy, umarła godność osobista oraz święte "Mam Rację".

2,5 godziny (jak nie więcej) oczekiwania na reakcję Władzy na nieszczęście Obywateli. Ale gdyby nie ta właśnie opóźniająca wszystko Władza, byś może Panowie rozeszliby się w gniewie, a tak? Równomiernie rozłożona obojętność, przykryta płaszczem ospałości.

21.8.09

Lans i sposób na życie

- Czego nowego dowiedziałaś się z Pisma Świętego?
- Niczego, Ewangelia się nie zmienia. Wiesz: Łukasz, Mateusz i te sprawy... Napisali jedną książkę i jadą na niej przez całe życie. Jak Grzegorz Markowski na "Kołysance dla Nieznajomej".

19.8.09

Podmiejskie być albo nie być

Ludzie dzielą się na 3 kategorie:
1. ci, którzy myślę o wszystkim kategoriami dojazdów (gdzie przystanek, czy zdążę na przesiadkę, czy nie lepiej pojechać tym a potem tam złapać coś innego, kiedy mam wyjazd, kiedy mam powrót itd)
2. ci, którzy nie myślą kategoriami dojazdów, ale są w stanie zrozumieć grupę 1. i biorą jej potrzeby pod uwagę ("jak przyjedzie do mnie teraz, to będzie tu siedzieć 3 godziny do następnego pociągu, niech przyedzie za 2 godz, wtedy będzie tu siedzieć tylko godzinę" itp)
3. ci którzy nie rozumieją stwierdzenia "problemy z dojazdem" i mają w głębokim poważaniu gupę 1. ("przyjedź do mnie na drinka ok 21! jakoś sobie wrócisz" itp)

Dziś miałam niewątpliwą przyjemność spotkania się z przedstawicielką mutacji grupy 2. i 3. Na umówioną wczesnoporanną godzinę stawiłam się (po godzinnej podróży przez Miasto Mojego Stałego Zamieszkania) w umówionym miejscu. Na umówioną Przedstawicielkę czekałam 20 min, ale cóż poradzić, skoro "tak wyszło". Przedstawicielka wywiozła mnie wcholerę do swojej Daczy, gdzie przez 45 min miałam przyjemność nieść Kaganek Oświaty przed latoroślą Przedstawicielki. W trakcie podróży do daczy Przedstawicielka pokazała mi przystanek autobusowy, oraz dokładnie i wyraźnie wymawiała nazwy kolejnych "ulic", którymi jechałyśmy. A pojazd Przedstawicielki był ogromny jak cały autobus.

Zostałam opłacona i odprowadzona do furtki. Stąd zaczęła się moja droga krzyżowa, mój szlak czary, moja wędrówka dzikozachodnia. Po dłuższej chwili, z kurzu, pyłu i kurczaków wydobył się przystanek autobusowy - zbawcza wiata z pomazianym rozkładem jazdy. Autobus jeździ raz na 2 godziny. Do najbliższego pojazdu mam prawie 1,5 godz. Idę dalej, w stronę drogi szybkiego ruchu, na której - jak mi powiedziano - jest inny przystanek. Ta będzie inny autobus. Wyłaniając się z kurzu i skwaru w końcu go widzę. Wiaty brak, za to rozkład jest niepomaziany. I widzę, że autobusy jeżdżą 2. Obydwa co 2 godziny. Obydwa w tym samym czasie.

Osoby czekające na przystankach tworzą specyficzną subkulturę. Mogłabym zrobić z niej jakiś dyplom.

10.8.09

"Jestem w górach i mam to gdzieś"

Ponieważ pod wieloma względami moje życie potoczyło się słonecznymi ścieżkami, mam niewątpliwą przyjemność i zaszczyt spędzać w każdym miesiącu po kilka dni w Stolicy Polskich Tatr. A ponieważ nie zaliczam się do typowych turystek ("Krupówkami tam i spowrotem", "Nordic walking po Krupówkach jest cool", "Trzeba kupić ciupagę!") to zwykłam w tym czasie bywać w tym co najważniejsze i najpiękniejsze w tej okolicy: górach.

Teraz kilka słów dla niezorientowanych. Góry to nie jets Gubałówka. Wyjście w góry to nie wjazd na Gubałówkę kolejką i wypicie tam kilku browarów, wyjście w góry to także nie spacer do Morskiego Oka z browarem w ręce, Droga pod Reglami to nie jest "ciężki szlak" i wbrew pozorom nie każdy może (a właściwie: nie każdemu powinno być wolno) zapuszczać się z Komercyjnych Dolin (Kościeliska, Chochołowska) wyżej. I żeby było jasne: nie namawiam do olewania terenów górskich i traktowania wyjść, nawet spacerowych, po macoszemu. Wprost przeciwnie.

Każdy spacer który chociażby zahacza o teren Tatrzańskiego Parku Narodowego to już spacer w terenach górskich. I bez względu na to czy jesteśmy na Kościelcu czy w Dolinie Białego nie powinno się zapominać o tym, że pogoda może zrobić psikusa w każdym momencie, że niektórzy idą na kilka dni i potrzebują spokoju i koncentracji, że góry to nasze wspólne dobro, za które każdy z nas jest w równym stopniu odpowiedzialny.

Dość tych mądrości, teraz kilka spostrzeżeń z kilku ostatnich dni.
1. "Nie histeryzujcie z tymi butami!"
Mniej więcej 3/4 górskich turystów zdaje się mieć kompletnie gdzieś fakt obuwia. Klapki, sandałki, szpilki, japonki, srebrne tenisóweczki - to norma. Dopóki głupie baby wychodziły na giewont na koturnach, stwierdzałam ze po prostu nie mogą sobie odpuścić pokazania się pośród innych lasencji w jakimś parszywym obuwiu. W momencie, kiedy zobaczyłam mężczyznę w japonkach, wychodzącego po skalnych stopniach do Doliny Pięciu Stawów - zwątpiłam. Ale widocznie się da, a ci wszyscy którzy się trzęsą nad butami to jakieś głuptoki, no bo w końcu co to jest - taki spacer?

2. "Chodźmy się przejść misiu, bo tak ciepło."
Słońce z rana (czyli dla większości: o 11) to gwarant wyśmienitej pogody, nie prawdaż? Skoro grzeje i ani jednej chmurki nie ma, no to trzeba się ruszyć. Ubieram klapeczki, zabieram colę i idziemy z misiem się przejść do Doliny Kościeliskiej. Ok 14 robimy się głodni więc zjadamy oscypka z grilla za 50 zł a potem siadamy na wóz - koniki pociągną nas jakiś kawałek. Ok 19 chcemy wracać, ale zrywa się wiatr i zaczyna się burza. A przecież było tak pięknie!
To taka przykładowa sytuacja, bo jak widzę młode siksy i starych mędrców zdobywających Morskie Oko w samych szortach to mnie trzepie.

3. "Wypierdol to w chuj."
Idę szlakiem, zrobiło się luźniej, patrzę uważnie pod nogi, bo ślisko i stromo jednak, Pod moimi nogami walają się: butelki po napojach, puszki po piwie, papierki po batonikach, kawałki butów, skarpetek i inne dziwne rzeczy. Bo w końcu "ktoś posprząta". Flash news: NIE POSPRZĄTA! To znaczy posprząta, kiedyś, ktoś, na pewno. Może ktoś inny się zlituje i weźmie felerną butelkę, obniesie ze sobą i wyrzuci gdzieś w mieście. Ale tak naprawdę większość śmieci po prostu leży. I szlag jasny trafia na ten widok. Ale w końcu to zajebisty czad, tak pierdolnąć butelką w kosodrzewinę, nie?

4. "Wkurwia mnie ta cisza, posłuchamy electro."
Moda na słuchaniu muzy z komórek w miejscach publicznych staje się coraz bardziej powszechna. Staje się zarazą. I uprzykrza życie, bo nie dość, że nie koniecznie chcesz słuchać tego, co kolega w tramwaju, to jeszcze zazwyczaj z komórek owych sączy się mechanicznie dźwiękowe gówno. Otóż w górach też się da! Idąc w sznurku ludzi, zawsze trafi się jakiś palant który zarzuci muzą z komóry. A ja mam ochotę zepchnąć go w przepaść. Kolejny flash news: w górach obowiązuje cisza. Cisza to takie zjawisko, kiedy się nie krzyczy i nie puszcza głośno muzyki. Po pierwsze dlatego, że to góry (dźwięk się odbija i niesie po okolicy, to się nazywa echo), a po drugie dlatego, że niektórzy chcą całkowicie odpocząć.

Cztery punkty najważniejszych uwag. Ale mam wrażenie, że reforma zachowania w górach (i nad jeziorami, i w parkach, i na balkonach, i nad morzem...) wymagałaby wymordowania połowy społeczeństwa.

Póki co przed każdym wyjściem odprawiam rytuał, w którym błagam dobre duchy o uchowanie mnie przed epidemią ludzkiego chamstwa i debilizmu.

Amen.

27.7.09

Love is in the air

"Witaj
Nazywam się Christin, widziałem dzisiaj swój profil i stał zainteresowanych, i będzie również wiedzieć jak Ci więcej, i chcę Ci wysłać maila do mojego adresu e-mail więc mogę wysłać moje zdjęcie dla Ciebie, abyś wiedział kogo ja jestem. Oto mój adres e-mail (christin2love@yahoo.com). Wierzę, że możemy przenieść tutaj. (Pamiętaj, na odległość lub kolor nie ma znaczenia, ale miłość wiele spraw w życiu) Dziękujemy i nadal błogosławił,
Christin"


sieć ocieka prawdziwym uczuciem!

30.6.09

Femme fatale

Wszystko zaczęło się w czasie mojego "życia płodowego" (urocza nazwa). Pragnąc zapewne ulżyć w cierpieniu mojej Rodzicielce, tak długo się wierciłam w jej wnętrzu, aż wywierciłam sobie wadę zgryzu. Tym samym skazałam moją Rodzicielkę na wieloletnie podróże ze mną po dentystach/ortopedach/laryngologach, a siebie - na problemy w mojej Wyjątkowej Szkole Średniej, a później - niemożność zdania na wymarzony kierunek studiów.

Mając lat trzy lub cztery, w czasie wakacji spędzanych na wsi, huśtałam się na krześle. Rodzeństwo też się huśtało, więc nie mogłam byś gorsza. Nie pomagały ostrzeżenia Rodzicielki, ni gromiący wzrok Rodziciela - huśtałam sie z lubością i rozmachem. Huśnęłam się o jeden raz za dużo, wpadając z impetem w oszkloną szafkę za mną. Rozbiłam szafkę, wazon, który w niej był i złamałam krzesło, o pociętej głowie nie wspominając. Szczerze mówiąc, tę historię znam tylko z opowieści, bo pamiętam jedynie huśtanie się a potem zmiany opatrunków.

Mniej więcej w tym samym wieku, jakoś w zimie, z Rodzeństwem odchorowywaliśmy zbiorwą anginę, nudząc się niemiłosiernie w naszym Miejskim Mieszkaniu. Dobrotliwa nasza Opiekunka przygotowywała nam lekki acz sycący posiłek, kiedy to ja - najlepsza i najwsapnialsza, jak wiadomo - udowadniałam Rodzeństwu, że potrafię się kręcić tak szybko, jak Diabeł Tassmański. Zakręciłam sie za szybko, straciłam równowagę i tajemniczym sposobem wbiłam sobie pod paznokieć kciuka potężny kawałek poliestru z drewnem z naszego kanciastego stołu. Na wszelki wypadek nie przyznałam się Opiekunce i dopiero wieczorem zajęli się mną Niefajni Panowie W Białych Kitlach, którzy na długie dni pozbawili mnie świadomości (środki przeciwbólowe i przeciwkazaźne), a na długie miesiące - dłoni a potem kciuka.

Kilka lat później, w pierwszy lub drugi dzień wakacji, zbiegałam po pochyłej łące z moim świeżo narodzonym Kuzynem na rękach. W wyniku tego zbiegania niefortunnie skręciłam kostkę unieruchamiając się w łóżku (w porywach do leżaka przed domem) na całe dwa miesiące. Było to w tym samym domu, w którym wcześniej rozwaliłam głowę i szafkę. Kuzynowi nic się nie stało.

W niecałe dwa lata później, w Mojej Wyjątkowej Szkole Średniej, z otwartymi ramionami witałam na schodach moją dawno niewidzianą przyjaciółkę. Skręciłam wtedy drugą kostkę, łamiąc sobie w niej coś przy okazji i coś naciągając. Było to na dwa tygodnie przed występem, na którym miałam tańczyć. Wystąpiłam, dzięki czemu do dziś chadzam ze stabilizatorem.

Kiedy zdawałam na prawo jazdy modliłam się gorliwie, aby nikt nie stał na mojej drodze, a raczej na drodze samochodu, którym prowadziłam. Żaden cywil nie ucierpiał, ale prawie rozjechałam egzaminatora na placu manewrowym. Teraz po mieście jeżdżę całkiem nieźle (raczej nikogo nie przejechałam). Podkreślam, że "po mieście", bo wyjeżdżając z garażu rozwaliłam przednie światło.

Moja Pierwsza Młodzieńcza Miłość olała mnie żeniąc się z Pewną Blondyną. Osobiście ich sobie przedstawiłam.
Wracając ze wspaniałego koncertu, zostawiłam bardzo drogiego iPoda w pociągu - oczywiście ślad po nim zaginął.

Kiedy pada deszcz a ja stoję na pasach lub idę po chodniku, zawsze przechodzę koło największej kałuży, przez którą właśnie przejeżdża najbardziej rozpędzony i najcięższy samochód. Jeżeli cała ulica jest świeżo wyremontowana - zawsze wchodzę w jedną jedyną dziurę, zazwyczaj pełną wody. Kiedy mam deadline tekstu do oddania - wysiada prąd, albo internet, albo jedno i drugie. Kiedy chcę komuś zrobić dowcip - wpędzam go w gips.

A kiedy wybieram się na rower i biorę ze sobą więcej wody - ta woda wylewa się na niedawno zakupiony telefon. Niektórzy wrzucają telefon do piwa, żeby sobie popływał, albo telefony są piwem zalewane, bo na imprezach różnie bywa (zazwyczaj, to ja to piwo na telefony wylewam). Mój telefon został lekko zroszony wodą mineralną i już nie działa.

Jeżeli śledzicie serial "Gotowe na Wszystko", zapraszam do mnie - poznacie osobę, która byłas inspiracją do postaci Susan Mayer.
Pisząc tego posta jadłam kanapkę z dżemem, kanapka wypadła mi dżemem w dół. Oczywiście.

26.6.09

Keep the faith

Czy można stracić kogoś, kogo się nigdy nie poznało? Czy moża płakać za czymś, czego się nigdy nie miało? Jak prawdziwe jest pojęcie przyjaźni, miłości, rodziny?

25 czerwca 2009 roku. Data, która zapisze się na stałe w pamięci fanów muzyki, a może po prostu na kartach historii. Michael Jackson to część mojego życia, moich porażek i mojej radości. Nieraz jego muzyka dodawała mi otuchy, a teledyski - inspirowały. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem jedyna, takich jak ja, cicho łkających po śmierci niezwykłego człowieka, który wciąż obecnych jest w naszych życiach, jest setki, tysiące, a może nawet setki tysięcy.

Pierwszy raz zasnęłam, wpatrując się w plakat MJ, w wieku 5 lat. Na wakacjach zagranicznych z rodzicami nocowałam w pokoju nastolatka, wykazującego pewne znamiona obsesji na punkcie Jacksona. Przyglądałam sie dziwnej fotografii: nie znałam tego mężczyzny ubranego w świecące ciuchy, z mokrymi, skręconymi, czarnymi włosami. Ale plakat przedstawiał tyle energii, że ciężko mi było zasnąć.

Minęło kilka lat, kiedy wylądowałam na tydzień w mieszkaniu kolejnego fana MJ. Chłopak chciał się podzielić swoją pasją, a ponieważ okazałam się dobrym materiałem do dyskusji - przekazał mi wszystko co wiedział i czuł. I tak się zaraziłam nieuleczalnie.

Nie kupuję figurek na których Michael zastyga w najbardziej wyszukanych pozach. Nie obiweszam pokoju plakatami, nie farbuje i nie kręcę włosów, nie czernię brwi i kiepsko wychodzi mi "moonwalk". Ale potrafię setki razy oglądać "Live me alone", "Smooth criminal", "Black or white", "Bad", śmieszny plastelinowy filmik z "Moonwalkera" i w ogóle całego , kiczowatego i nietrzymającego się kupy "Moonwalkera". Cieszyłam się kiedy udało mi się obejrzeć film dokumentalny i popłakałam, gdy przyjaciele zrzucili się na prezent urodzinowy dla mnie: pełna dyskografia.

Gadżety mnie niebardzo interesują, ale znam na pamięć wszystkie teksty, każde "dziamą-na" wypowiadam z werwą i energią do bólu i bardzo lubię czasami założyć czarny kapelusz z rondem. A więc to nie obsesja. Raczej przyjaźń na odległość, która teraz dość drastycznie się zwiększyła.



Michael Jackson - "Cry"

Somebody shakes when the wind blows
Somebody's missing a friend, hold on
Somebody's lacking a hero
And they have not a clue
When it's all gonna end

Stories buried and unfold
Someone is hiding the truth, hold on
When will this mystery unfold
And will the sun ever shine
In the blind man's eyes when he cries?

You can change the world (I can't do it by myself)
You can touch the sky (Gonna take somebody's help)
You're the chosen one (I'm gonna need some kind of sign)
If we all cry at the same time tonight

People laugh when they're feelin sad
Someone is taking a life, hold on
Respect to believe in your dreams
Tell me where were you
when your children cried last night?

Faces fill with madness
Miracles unheard of, hold on
Faith is found in the winds
All we have to do
Is reach for the truth

And when that flag blows
There'll be no more wars
And when all calls
I will answer all your prayers

Change the world

24.6.09

kłębowiska niechcemów

Lato pachnie. W całej swej nieobliczalności, zrywających się burzach, czarnym niebie na zmianę z oślepiającym słońcem - pachnie, jak marzenie o raju. Uderza słodkość róż, świeżość traw, delikatność deszczu i strumieni i coś nieuchwytnego, co miesza się w specyficzny aromat wakacji, nagrzanych dróg, leniwych popołudni.

Moim dwu-kolcem zjeździłam okolicę Miejsca Mojego Stałego Zamieszkania. Tyle lat, a ja się jakoś nie mogę przekonać. Widziałam radośćprostego życia w skomplikowanej nędzy. Moja omalże-niemalże-wieś jest najdziwniejszą planetą, jaką udało mi się odwiedzić.