30.10.09

Requiem.

Problem z Naszą Filharmonią polega na tym, że znajduje się w Naszym Mieście. Lizidupstwo i kumoterstwo uczyniły straszne spustoszenie w głowach i umiejętnościach Naszych Muzyków, przez co nawet najlepsi dyrygenci, jakoś nie potrafią się z nimi dogadać. Dziś popis był kompletny, bo nie dość, że standardowe znużenie na twarzach, to jeszcze problemy rytmiczne i intonacyjne, które jakby wykształconym muzykom zdarzać się nie powinny.

"Requiem" A.L. Webbera nie jest utworem łatwym i nie jest utworem typowym. Autor doskonałej muzyki do "Jesus Christ Super Star" i wielu innych kultowych już musicali, porwał się na formę nie dość, że klasyczną, to jeszcze sakralną. I moim zdaniem niedobrze zrobił, bo geniusz musicalowy nie przystaje do geniuszu muzyki estradowej, a kościelnej zwłaszcza. "Requiem" jest dość krótkie, ale za to naładowane pomysłami, strzępkami motywów, brzmień, rytmów, które rozwijane w soundtracku nabierają formy i kształtu, tworzą konkretny przekaz, tutaj składają się na wielobarwny chaos w odcieniach "ratuj się kto może". Podeszłam do kompozycji już po raz kolejny, z wiedzą i lepszym nastawieniem, ale i tym razem nie urzekło ani osławione "Luceat aeternam", ani broadweyowskie "Hosanna". Nie musiało, Webber i tak za swoją Mszę Żałobną otrzymał stosowne wyróżnienia i bez względu na moje poglądy, uważany jest za jednego z najwybitniejszych kompozytorów współczesnych.

Liczę jednak na to, że moje zdanie kiedyś będzie się liczyć, w kwestii oceny muzyków Filharmonii związanej z Moim Miastem. A zdanie mam z koncertu na koncert gorsze. Już w trakcie strojenia orkiestry wiedziałam, że będzie źle, ponieważ oboista z kretesem olał kwestię intonacji - nastroił pierwszy flet po czym wziął się za czyszczenie instrumentu. Reszta dostroiła się zapewne do jego humoru. A w trakcie? Grzmiało, wiało i ryczało, ślizgało się i przelewało i nikt chyba nie wiedział jak do "Requiem" podejść, nie wiedział tego nawet miotający się, jak w konwulsjach Dyrygent (Włoch notabene). Wspomniana już "Hosanna", napisana w konwencji i stylistyce przeboju musicalowego, chwytająca swoim tanecznym rytmem, bogatymi chórami, zdawała się kuleć i spadać po oblodzonej drabinie. Sytuacji nie uratował telefon komórkowy, który wkrótce po zakończeniu części (czyli w trakcie około minutowej przerwy przed następną częścią, czasie w którym wszyscy muzycy wyczyścili nosy, obgadali znajomych i znaleźli nuty do dalszej pracy) rozdzwonił się na dobre. Europejskie Miasto Kultury!

Nie wiem, jak delikatnie opisać partie wokalne, żeby nikogo zanadto nie urazić. Z uwagi, na uwielbienie, jaką - zapewne przygłucha - publiczność obdarzyła Sopranistkę i Chłopięcy Sopran, nie podam nazwisk nieszczęśników. Chłopięcy Sopran ściągnięty został z Wielkiej Brytanii, co jakby nie zaplusowało w żadnym aspekcie. Sopran był nasz rodowy. I był to sopran, jak z głupich dowcipów - rozwrzeszczany, rozedrgany, rozhisteryzowany. W połączeniu z Sopranem Chłopięcym zabrzmiał upiornie. Sopran, który ponoć święci triumfy w warszawskim Teatrze Wielkim. Może to kolejny problem z "Requiem" Webbera, może artyści usiłowali dopasować poziom niesmaku do kiepskości dzieła?

Ale jak wiemy koncerty nieudane się zdarzają, artyści się czasami zgrać nie mogą, bywają złe dni i zła akustyka, lekka niestrawność, albo problemy osobiste. Wykonawstwo muzyki, zwłaszcza klasycznej, zwłaszcza sakralnej, to sprawa trudna i wymagająca osobistych przeżyć, aby dziełu nadać odpowiedni kształt. Czasami po prostu nie wychodzi. Tylko, że problemem nie było to, że nie wyszło. Tylko to, że zostało to przyjęte 20 minutową owacją na stojąco.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz