Problem z Naszą Filharmonią polega na tym, że znajduje się w Naszym Mieście. Lizidupstwo i kumoterstwo uczyniły straszne spustoszenie w głowach i umiejętnościach Naszych Muzyków, przez co nawet najlepsi dyrygenci, jakoś nie potrafią się z nimi dogadać. Dziś popis był kompletny, bo nie dość, że standardowe znużenie na twarzach, to jeszcze problemy rytmiczne i intonacyjne, które jakby wykształconym muzykom zdarzać się nie powinny.
"Requiem" A.L. Webbera nie jest utworem łatwym i nie jest utworem typowym. Autor doskonałej muzyki do "Jesus Christ Super Star" i wielu innych kultowych już musicali, porwał się na formę nie dość, że klasyczną, to jeszcze sakralną. I moim zdaniem niedobrze zrobił, bo geniusz musicalowy nie przystaje do geniuszu muzyki estradowej, a kościelnej zwłaszcza. "Requiem" jest dość krótkie, ale za to naładowane pomysłami, strzępkami motywów, brzmień, rytmów, które rozwijane w soundtracku nabierają formy i kształtu, tworzą konkretny przekaz, tutaj składają się na wielobarwny chaos w odcieniach "ratuj się kto może". Podeszłam do kompozycji już po raz kolejny, z wiedzą i lepszym nastawieniem, ale i tym razem nie urzekło ani osławione "Luceat aeternam", ani broadweyowskie "Hosanna". Nie musiało, Webber i tak za swoją Mszę Żałobną otrzymał stosowne wyróżnienia i bez względu na moje poglądy, uważany jest za jednego z najwybitniejszych kompozytorów współczesnych.
Liczę jednak na to, że moje zdanie kiedyś będzie się liczyć, w kwestii oceny muzyków Filharmonii związanej z Moim Miastem. A zdanie mam z koncertu na koncert gorsze. Już w trakcie strojenia orkiestry wiedziałam, że będzie źle, ponieważ oboista z kretesem olał kwestię intonacji - nastroił pierwszy flet po czym wziął się za czyszczenie instrumentu. Reszta dostroiła się zapewne do jego humoru. A w trakcie? Grzmiało, wiało i ryczało, ślizgało się i przelewało i nikt chyba nie wiedział jak do "Requiem" podejść, nie wiedział tego nawet miotający się, jak w konwulsjach Dyrygent (Włoch notabene). Wspomniana już "Hosanna", napisana w konwencji i stylistyce przeboju musicalowego, chwytająca swoim tanecznym rytmem, bogatymi chórami, zdawała się kuleć i spadać po oblodzonej drabinie. Sytuacji nie uratował telefon komórkowy, który wkrótce po zakończeniu części (czyli w trakcie około minutowej przerwy przed następną częścią, czasie w którym wszyscy muzycy wyczyścili nosy, obgadali znajomych i znaleźli nuty do dalszej pracy) rozdzwonił się na dobre. Europejskie Miasto Kultury!
Nie wiem, jak delikatnie opisać partie wokalne, żeby nikogo zanadto nie urazić. Z uwagi, na uwielbienie, jaką - zapewne przygłucha - publiczność obdarzyła Sopranistkę i Chłopięcy Sopran, nie podam nazwisk nieszczęśników. Chłopięcy Sopran ściągnięty został z Wielkiej Brytanii, co jakby nie zaplusowało w żadnym aspekcie. Sopran był nasz rodowy. I był to sopran, jak z głupich dowcipów - rozwrzeszczany, rozedrgany, rozhisteryzowany. W połączeniu z Sopranem Chłopięcym zabrzmiał upiornie. Sopran, który ponoć święci triumfy w warszawskim Teatrze Wielkim. Może to kolejny problem z "Requiem" Webbera, może artyści usiłowali dopasować poziom niesmaku do kiepskości dzieła?
Ale jak wiemy koncerty nieudane się zdarzają, artyści się czasami zgrać nie mogą, bywają złe dni i zła akustyka, lekka niestrawność, albo problemy osobiste. Wykonawstwo muzyki, zwłaszcza klasycznej, zwłaszcza sakralnej, to sprawa trudna i wymagająca osobistych przeżyć, aby dziełu nadać odpowiedni kształt. Czasami po prostu nie wychodzi. Tylko, że problemem nie było to, że nie wyszło. Tylko to, że zostało to przyjęte 20 minutową owacją na stojąco.
30.10.09
28.10.09
O sprawach oczywistych
Istnieją sprawy i sytuacje, które zdają się być oczywiste. Ludzie, którzy byli i zawsze będą, miejsca, które nigdy się nie zmienią, wartości, które zawsze będą najważniejsze. I chociaż tak naprawdę przecież nic nie jest trwałe, to wciąż i uparcie wierzymy, że jest.
This is it. Na film szłam z pewną dozą niepewności, obawami i dziecięcym wręcz podnieceniem. Bo nie dość, że to ON, nie dość że JEGO muzyka, to jeszcze materiał zza kulis, to czego się nie ogląda, to co pozostaje tajemnicą. Ostatnio zresztą wiele tajemnic zostało wyciągniętych na światło dzienne, magia nieco prysła, Bóg zszedł na ziemię. Niestety lub stety.
Dyskusje o tym, czy się powinno, czy by chciał czy nie, czy to nie jest wtargniecie w przestrzeń wybitnie prywatną... To są trudne dyskusje. I tak naprawdę żadna odpowiedź nie jest chyba satysfakcjonująca i prawdziwa. Któż z nas nie chciałby choć na chwilę zajrzeć w domowe pielesze swojego idola? I któż nie chciałby tego idola z czcią pożegnać.
Nagrania z prób, ich doskonały montaż i produkcja na miarę perfekcyjnych materiałów z koncertów live, w przypadku osławionego show przygotowywanego przez Michaela Jacksona dla fanów z całego świata, to film który po prostu musiał ujrzeć światło dzienne. To praca, którą wykonywano z myślą o złożeniu jej w ręce słuchaczy. Nad czym się tu zastanawiać?
Koncerty londyńskie byłyby wydarzeniem na skalę... i tu brakuje odpowiedniego porównania. Dziś mogłam się przekonać czym był (jest?) perfekcjonizm Jacksona. Perfekcjonizm, który mądrze i z klasą przekazywał całej ekipie pracującej nad show. Taniec, muzyka, światła, kostiumy, efekty pirotechniczne, audiowizualne, podnośniki, wirujące machiny, ruchoma scena i granice wytrzymałości fizycznej ludzkiego ciała. Wszystko razem połączone energetyzującą muzyką MJ, której nie da się odebrać tytułu Sztandaru Popu.
Jackson jest Królem. I nie chodzi mi tu już o fanatyczne uwielbienie jakim był (i nadal jest) darzony, ale o zachowanie, szacunek i miłość do swoich współpracowników, które ciężko dziś znaleźć na co dzień, a które gołym okiem można na filmie zaobserwować. Sposób w jaki odnosił się do otaczających go artystów i w jaki oni odnosili się do niego, to wszystko, czego nie mogliśmy dotąd zobaczyć, to wszystko o czym dotąd jedynie słyszeliśmy i czytaliśmy - skromność, urok, dziecięce wręcz oddanie - to wszystko stało się żywe na moich oczach.
This is it.
This is it. Na film szłam z pewną dozą niepewności, obawami i dziecięcym wręcz podnieceniem. Bo nie dość, że to ON, nie dość że JEGO muzyka, to jeszcze materiał zza kulis, to czego się nie ogląda, to co pozostaje tajemnicą. Ostatnio zresztą wiele tajemnic zostało wyciągniętych na światło dzienne, magia nieco prysła, Bóg zszedł na ziemię. Niestety lub stety.
Dyskusje o tym, czy się powinno, czy by chciał czy nie, czy to nie jest wtargniecie w przestrzeń wybitnie prywatną... To są trudne dyskusje. I tak naprawdę żadna odpowiedź nie jest chyba satysfakcjonująca i prawdziwa. Któż z nas nie chciałby choć na chwilę zajrzeć w domowe pielesze swojego idola? I któż nie chciałby tego idola z czcią pożegnać.
Nagrania z prób, ich doskonały montaż i produkcja na miarę perfekcyjnych materiałów z koncertów live, w przypadku osławionego show przygotowywanego przez Michaela Jacksona dla fanów z całego świata, to film który po prostu musiał ujrzeć światło dzienne. To praca, którą wykonywano z myślą o złożeniu jej w ręce słuchaczy. Nad czym się tu zastanawiać?
Koncerty londyńskie byłyby wydarzeniem na skalę... i tu brakuje odpowiedniego porównania. Dziś mogłam się przekonać czym był (jest?) perfekcjonizm Jacksona. Perfekcjonizm, który mądrze i z klasą przekazywał całej ekipie pracującej nad show. Taniec, muzyka, światła, kostiumy, efekty pirotechniczne, audiowizualne, podnośniki, wirujące machiny, ruchoma scena i granice wytrzymałości fizycznej ludzkiego ciała. Wszystko razem połączone energetyzującą muzyką MJ, której nie da się odebrać tytułu Sztandaru Popu.
Jackson jest Królem. I nie chodzi mi tu już o fanatyczne uwielbienie jakim był (i nadal jest) darzony, ale o zachowanie, szacunek i miłość do swoich współpracowników, które ciężko dziś znaleźć na co dzień, a które gołym okiem można na filmie zaobserwować. Sposób w jaki odnosił się do otaczających go artystów i w jaki oni odnosili się do niego, to wszystko, czego nie mogliśmy dotąd zobaczyć, to wszystko o czym dotąd jedynie słyszeliśmy i czytaliśmy - skromność, urok, dziecięce wręcz oddanie - to wszystko stało się żywe na moich oczach.
This is it.
3.10.09
where is my myslef?
Sobotni poranek.
Ja: O, hej, nie wiedziałam, że jesteś w domu.
On: O... hej, ja też nie wiedziałem, że jesteś...
(schodzę na dół)
Ja: Bry.
Głowa Rodziny: O! Ty jesteś w domu?
Ja: No jestem, a ty kiedy wróciłeś? Myślałam, że cię nie ma...
Głowa Rodziny: No wczoraj jakoś, też myślałem, że wyjechałaś.
(wychodzę z pomieszczenia)
Ja: Bry!
Szyja Rodziny: To ty jesteś w domu? A ty nie miałaś gdzieś wyjść?
Ja: Nie, wyjątkowo nie, będę w domu dziś. A ty co tu robisz? Powinno cię nie być chyba?
Szyja Rodziny: No zaraz będę wychodzić chyba, ale nie... zazwyczaj o tej porze jeszcze jestem.
4 osoby, 1 dom, zero kontaktu.
Ja: O, hej, nie wiedziałam, że jesteś w domu.
On: O... hej, ja też nie wiedziałem, że jesteś...
(schodzę na dół)
Ja: Bry.
Głowa Rodziny: O! Ty jesteś w domu?
Ja: No jestem, a ty kiedy wróciłeś? Myślałam, że cię nie ma...
Głowa Rodziny: No wczoraj jakoś, też myślałem, że wyjechałaś.
(wychodzę z pomieszczenia)
Ja: Bry!
Szyja Rodziny: To ty jesteś w domu? A ty nie miałaś gdzieś wyjść?
Ja: Nie, wyjątkowo nie, będę w domu dziś. A ty co tu robisz? Powinno cię nie być chyba?
Szyja Rodziny: No zaraz będę wychodzić chyba, ale nie... zazwyczaj o tej porze jeszcze jestem.
4 osoby, 1 dom, zero kontaktu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)